OPINIE
są ważne
Siadając do pisania tego tekstu, próbowałem sobie przypomnieć, co miałem pierwsze (jako dzieciak) – magnetofon kasetowy (Grundig, jeśli mnie pamięć nie myli), czy gramofon (Unitra Fonica). Po dłuższym zastanowieniu przypomniałem sobie, że na 100% był to gramofon, tyle, że było to jeszcze wcześniej, niż początkowo myślałem, bo było to Bambino, w niewielkiej ciemno-różowej walizeczce. Moi rodzice odtwarzali na nim przede wszystkim tzw. pocztówki muzyczne (tak, było kiedyś coś takiego – faktycznie wielkości pocztówki, zawierające pojedynczy utwór; a pocztówka to była tak kartka z widoczkiem/obrazkiem, którą wysyłało się pocztą do znajomych czy rodziny z różnych okazji – to dla młodszych Czytelników, którzy już tamtych czasów nie pamiętają, bo przecież wysyła się tylko e-maile i sms-y…)
Później był kaseciak Grundiga, później amplituner Tosca z kolumnami Tonsila (wszystko moich rodziców), a dopiero do nich dokonałem pierwszego własnego zakupu – porządnego (na tamte czasy) gramofonu Unitry. Zakup czarnych płyt (lata 80. XX wieku) był niezłym wyczynem – pamiętam jak z kolegami wymienialiśmy się informacjami, gdzie rzucili jakąś płytę i jeździliśmy po okolicznych miastach, by taką upragnioną płytę kupić (upragniona niekoniecznie oznaczała „z ulubioną muzyką” – ot, po prostu była możliwość kupienia nowej płyty). Część z tych płyt mam do dziś, choć znikoma ich część nadaje się jeszcze do odsłuchu, zarówno z powodu ich niskiej jakości jako takiej (były to w końcu głównie polskie i radzieckie wydania), jak i stopnia zużycia, do którego przyczyniła się taniutka, mocno wyeksploatowana wkładka.
A zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać, przypominać sobie te rzeczy z dwóch powodów. Po pierwsze, jak każdy, mam swoje preferencje brzmieniowe i to właśnie gramofon jest „moim” źródłem – tym, które daje mi najwięcej frajdy ze słuchania muzyki. Nie zamierzam wchodzić w dysputy, czy obiektywnie rzecz biorąc najlepszym – po prostu MOIM. Oczywiście jest to po części kwestia całej tej ceremonii związanej z odsłuchem czarnej płyty, od ustawienia gramofonu i wkładki, po ceregiele z ostrożnym wyciąganiem płyt z okładek, ich czyszczeniem, czy magicznym momentem, gdy igła dotyka płytę i płyną do uszu pierwsze dźwięki (czego w żaden sposób nie da się porównać z wciśnięciem przycisku „play” w hardwarowym, czy softwarowym odtwarzaczu cyfrowym). Myślę jednak, że jest to także swego rodzaju uwarunkowanie pochodzące już z najmłodszych lat, w których towarzyszyły mi, może i prymitywne, ale jednak gramofony i magnetofony kasetowe. Po drugie, przy okazji testu gramofonu AD FONTES, miałem okazje poznać jego twórcę, pana Andrzeja Kozłowskiego, człowieka, który także dobrze pamięta czasy, gdy dostęp do sprzętu audio i płyt był mocno ograniczony, i w ten sposób dowiedzieć się, dlaczego w ogóle zabrał się za budowę akurat gramofonów. Pozwolę sobie oddać mu głos:
Obecnie firma Ad Fontes produkuje gramofony na zamówienie, według jednej koncepcji technicznej, lecz możliwy jest indywidualny projekt wykończenia. Innymi słowy, rozwiązania inżynieryjno- mechaniczne pozostają niezmienne – nabywca może wybrać kolor i wzór okleiny plinty, tworzywo talerza i ramienia (metalowe lub poliwęglanowe). Rutynowa długość ramienia wynosi 14 cali, natomiast masa efektywna ramienia waha się w przedziale 10 – 24 gram. Nie muszę dodawać, że gramofony Ad Fontes są w całości wykonywane ręcznie, natomiast poszczególni podwykonawcy – sprawdzeni i od wielu lat ci sami.
Mój gramofon powstał z przyczyn zupełnie prozaicznych. Każdy miłośnik słuchania muzyki w domu, dochodzi do punktu w którym odczuwa potrzebę zmiany. Nieznośna świadomość ograniczeń wynikających z aktualnej konfiguracji sprzętu, znudzenie brakiem nowych odkryć w materii dźwięku, czy wreszcie zwykła i głęboko ludzka chęć podniesienia sobie poprzeczki sprawiają, że zaczynamy biegać po sklepach i odczuwamy głęboką potrzebę wydania naszych, ciężko zarobionych pieniędzy.
Każdy miłośnik winylowego nośnika wie, że samo odtworzenie ukochanej płyty jest sprawą prostą, ponieważ lata świetności analogu pozostawiły na rynku nieprzebrane zasoby starych konstrukcji dostępnych na rynku wtórnym. Powstały również nowe konstrukcje , których wyrafinowanie i zaawansowanie techniczne budzi podziw u wszystkich mających choć trochę pojęcia o mechanice precyzyjnej czy o tworzeniu nowych form przedmiotów użytkowych. Gramofon, którym dysponowałem miał wartość sentymentalną, był sprawny i wydawał z siebie dźwięk. I to, przez całe lata, mi wystarczało. Fakt, że wszystkie moje płyty grały przeciętnie zupełnie do mnie nie docierał, ponieważ żyłem w przeświadczeniu, że tak musi być choćby z racji archaicznej technologii. Poza tym wszystkim, nie miałem zupełnie pojęcia o tak oczywistych dziś dla mnie faktach, że każdą wkładkę należy optymalnie ustawić, że ramię powinno to umożliwiać oraz, że winylowa płyta nie toleruje błędów i bezlitośnie je pokazuje.
Przy okazji zabawy z projektowaniem mebli do domu, poznałem nieograniczone możliwości wykonawcze zaprzyjaźnionych stolarzy – mistrzów w tej dziedzinie. Trochę z wrodzonego dziwactwa postanowiłem stworzyć gramofon o kształcie innym niż prostokątna bryła bliżej nieokreślonego tworzywa, pomalowana na srebrno. Pierwotnie zamierzałem wykorzystać mój stary gramofon jako dawcę organów do przeszczepu.
Jako, że nie mam zbyt wyrafinowanego gustu, albo inaczej – lubię klasykę z epoki Art Deco, zabrałem się do poszukiwań wzoru do naśladowania z lat 30. minionego stulecia. Nieograniczone możliwości wyszukiwarek internetowych pozwoliły również na dokonanie – niejako przy okazji – odkrycia, że świat pełen jest konstruktorów gramofonów! Osiągnięcia pasjonatów w rodzaju p. Altmanna tworzących swoje konstrukcje z tego, co znaleźli w składziku na rupiecie, z elementów drewnianych i metalowych będących kiedyś zupełnie czymś innym pozwoliło mi nabrać przekonania, że niekoniecznie muszę trzymać się obowiązującej konwencji.
Najbardziej w tych poszukiwaniach i ich efektach uderzyło mnie jednak to, że urządzenia wyglądające jak przedmioty stworzone przez Robinsona Crusoe przy pomocy siekierki i marynarskiego noża na bezludnej wyspie mają wspaniałe recenzje. Mówiły o aspektach dźwięku, o których w ogóle nie miałem pojęcia. Szczegółowość, detaliczność, wszystkie te smaczki, o których nigdy nie słyszałem i wreszcie znakomite artykuły o kalibrowaniu gramofonu, jak choćby kompendium podane w zrozumiały sposób przez P. Roberta Rolofa na stronie RCM, spowodowały, że moja determinacja sięgnęła szczytu. Nie bez znaczenia pozostawał również fakt, że moi znakomici koledzy Jacek i Wojtek byli audiofilami poszukującymi i posiadali zestawy umożliwiające przetestowanie moich potencjalnych osiągnięć. Ich wyrafinowane gusty muzyczne, doświadczenia w całym zakresie wpływu poszczególnych elementów systemu na wynik końcowy, pomogły mi obiektywnie oceniać wszystkie kroki projektu i uniknąć ślepych uliczek.
Koncepcja pierwotna AD FONTES zakładała stworzenie gramofonu o talerzu z bryły metalu o masie przynajmniej 10 kg, napędzanego silnikiem prądu stałego umiejscowionym jak najdalej od ramienia, z możliwością regulowania i stabilizowania obrotów. Podstawa miała być wykonana z drewna i składać się z kilku niezależnych elementów umożliwiających odsprzęganie wszystkiego od wszystkiego. Ramię bardzo precyzyjne i podatne na wszelkie regulacje pozyskałem z rynku wtórnego i byłem z niego bardzo zadowolony, choćby z racji pięknego wyglądu.
Po zakończeniu prac stolarsko-metalowych uzyskałem coś, co nazwałem Art Deco. Po trwających wieki regulacjach i kalibracjach oraz – co niezmiernie ważne! – zbudowaniu dodatkowo znakomitego przedwzmacniacza – korektora RIAA na lampach według projektu mojego lampowego guru p. Hiragi, uzyskałem efekt nirwany. Szokujące było nie to, że gramofon działa sprawnie mechanicznie i elektrycznie, ale to, że odkryłem wreszcie bogactwo zapisane w rowkach winylu. Jakość podawanego przekazu dźwiękowego, jego lekkość i szczegółowość, zupełnie nowe informacje docierające do mojej, ograniczonej dotychczas, wyobraźni pozwoliły mi docenić starania konstruktorów tworzących gramofonowe dzieła sztuki. Przestałem ich traktować jak nawiedzonych maniaków lub sprytnych marketingowców. Jak jednak wiadomo, lepsze jest wrogiem dobrego. Poszedłem więc dalej, mając już świadomość, że gramofon jest tak dobry, jak dobre są jego pojedyncze elementy. Ponieważ najwięcej problemów stwarzały mi detale pozyskane z innych urządzeń zacząłem je sam projektować lub dobierać optymalnie do potrzeb to, co inni produkowali do bardzo wyszukanych zastosowań. Coraz doskonalsze łożyska przenoszące znaczne obciążenia, windy ramienia o możliwościach regulowania czasu opadania, silniki prądu stałego w dobrym wykonaniu o ogromnej precyzji łożyskowania i możliwie bezgłośne, talerze o różnej konstrukcji – z litego mosiądzu i aluminium lub dla odmiany kanapki z akrylu i metalu oddzielanego silikonami o różnej sprężystości, czy w końcu zasilacze do silników o precyzji pozwalającej na regulację i stabilizację obrotów na poziomie ułamka procenta…
I pewnie skończyłoby się na tym, gdyby nie odrobina szaleństwa zaszczepiona mi przez audiofila Piotra z Warszawy, który namówił mnie do zrobienia własnoręcznie ramienia gramofonu. W tym momencie ograniczenia wynikające z założeń producentów dotyczących długości ramion przestały mnie dotyczyć i mogłem się przekonać, że ramię 8-calowe to ubogi krewny 10-calowego, a zabawa zaczyna się dopiero powyżej 12 cali. Sam kształt ramienia z racji „domowej produkcji” musiał być prosty. Dodając do tego regulację wszystkich parametrów ramienia w zakresie niespotykanym na rynku popularnych gramofonów mogłem wreszcie uznać, że zbudowałem coś, co spełni oczekiwania nie tylko moje, ale i moich kolegów, czekających cierpliwie na wyniki mojej pracy. Powstało więc ramię o konstrukcji klasycznej długości 14 cali, wykonane tak prosto, że prościej chyba nie można. Prosto nie znaczy jednak prymitywnie! Po kilku próbach udało mi się zmieścić to monstrum na podstawie, która nie odbiega znacząco wymiarami od standardowych gramofonów. Po testach eksploatacyjnych i wyeliminowaniu błędów które powstały z racji zastosowania nie do końca przemyślanych rozwiązań, po uproszczeniu wszystkiego tak bardzo, jak się dało, mogłem wreszcie uznać, że moja praca winna być nazwana i zacząć życie jako gramofon AD FONTES. Pojawiające się od czasu do czasu zamówienia doprowadziły z konieczności do unifikacji wymiarów i dopracowania szczegółów wyglądu gramofonu. Różne oczekiwania co do wyposażenia spowodowały powstanie wersji w prezentowanym kształcie, podatnej na modyfikacje w zakresie stosowanych materiałów, ale powtarzalnej i kompatybilnej z innymi egzemplarzami.
Urządzenia Ad Fontes reprezentują design retro lub old-schoolowy, jak kto woli – a w zamyśle twórcy w stylu Art Deco. Ich wykończenie jest gabinetowe, wszystkie elementy są finezyjnie dopracowane, dopasowane i wykonane. Prawdziwy artyzm sztuki użytkowej. Kiedy popatrzeć na Ad Fontes, można by pomyśleć, że gramofon kosztuje około 15 000 zł, a tymczasem jego cena (w zależności od wykończenia) waha się pomiędzy 3 000, a 4 000 zł. Toż to więcej niż okazja.
Trzeba dodać, że pan Andrzej jest miłośnikiem wkładek typu moving magnet (MM), dlatego jego bardzo lekkie (masa własna ramienia na poziomie 12-18 g, w zależności od wersji), mimo iż dłuższe niż inne, ramię jest przeznaczone przede wszystkim do współpracy z takimi właśnie wkładkami. Zwiększając jego masę można myśleć o co lżejszych wkładkach MC, aczkolwiek… Ale o tym nieco później. Ramię posiada oczywiście wszystkie stosowne regulacje. Do tego doszedł solidny napęd o oryginalnym kształcie, z wolnostojącym silnikiem, oraz umieszczonym w osobnej, niewielkiej obudowie modułem sterującym, który pozwala na włączenie gramofonu, wybór obrotów (33 i 45, oraz, co niezwykłe ok. 100 RPM, które to ustawienie można wybrać na chwilę przy czyszczeniu płyty), oraz na precyzyjną regulację obrotów. Wszystko to stworzył człowiek, zajmujący się na co dzień czymś innym, który na dziś ciągle traktuje produkcję gramofonów jako hobby, ot niemal przyjacielską usługę wobec innych fanów analogu, który dopiero po przejściu na emeryturę planuje zrobić z tego zajęcie dochodowe. Dlatego dziś gramofon kosztuje ciągle stosunkowo niewiele (mówiąc wprost, śmiesznie mało, porównując z konkurencją), ale pewnego dnia pojawi się na nim metka z ceną rynkową…
Odsłuch
Płyty użyte w trakcie odsłuchu:
- 1. The tube only violin, Daniel Gaede, Xuesu Liu, Tacet, L117
- 2. AC/DC, Live, EPIC, E2 90553, LP.
- 3. Albeniz, Suita Espanola, KIJC 9144, LP.
- 4. Arne Domnerus, Jazz at the Pawnshop, Proprius, ATR 003, LP.
- 5. Czajkowski, 1812, Telarc, DG-10041
- 6. Dead Can Dance, Spiritchaser, 4AD/Mobile Fidelity, MOFI 2-002, 180 g LP.
- 7. Dire Straits, Love over gold, 25PP-60, LP.
- 8. Metallica, Metallica, 511831-1, 4 x LP.
- 9. Miles Davis, Sketches of Spain, Columbia, PC8271, LP.
- 10. Paco De Lucia, John McLaughlin, Al Di Meola, Friday Night in San Francisco, Philips, 6302137, LP.
- 11. Patricia Barber, Companion, Premonition/Mobile Fidelity, MFSL 2-45003, 180 g LP.
- 12. The Ray Brown Trio, Soular energy, Pure Audiophile, PA-002 (2), LP.
- 13. Thorens, 125th Anniversary LP, ATD125, Thorens, LP.
Jak już chyba wspomniałem pan Andrzej wybrał się do mnie ze swoim gramofonem osobiście. Przywiózł go wraz z jedną ze swoich ulubionych wkładek – Ortofonem VMS 10E mkII. Tak się złożyło, że dzięki nowemu dystrybutorowi Goldringa, firmie Rafko, miałem do dyspozycji w tym czasie jeszcze dwie wkładki typu MM tej firmy, modele 2100 i 2300. Na sam koniec postanowiłem „pójść na całość” i założyłem swoje Koetsu Black (czyli wkładkę MC nisko-poziomową). Jako, że nie posiadam własnego przedwzmacniacza gramofonowego MM musiałem korzystać z pożyczonych – jeden z nich to zainstalowany w integrze Modwrighta KWA200 (MM/MC solid-state), a drugi to lampowy Manley Chinook.
Ale zacznijmy od początku. Gramofon musi wręcz robić duże pierwsze wrażenie – czy komuś przypadnie do gustu takie wykończenie jego podstawy, czy nie, to zupełnie inna kwestia. Mnie osobiście zdecydowanie bardziej podobał się (widziany jedynie na zdjęciach) AD FONTES wykończony na czarno, na wysoki połysk, ale kilkadziesiąt już sztuk sprzedanych w preferowanych przez pana Andrzeja fornirach mówi, że większość klientów ma jednak inne zdanie. Pomijając wykończenie, jestem pewien, że duże wrażenie zrobi oryginalny kształt podstawy, ciężki, bardzo solidny talerz, no i to niesamowite, 14. calowe ramię. Poza tym trudno wręcz uwierzyć, że całość to niemal chałupnicza robota, bo wszystkie elementy są wykonane po prostu znakomicie, z wielką dbałością o szczegóły. Określenie „chałupnicza robota” nie ma mieć absolutnie pejoratywnego zabarwienia, jedynie stwierdzam fakt, iż nie jest to produkt masowy, a poszczególne elementy wykonują po prostu dobrzy, solidni rzemieślnicy, a nie w pełni zautomatyzowana fabryka na Tajwanie, czy w Guangzhou. I z mojego punktu widzenia to zdecydowany plus tego produktu. Poza tym przypomina to coraz popularniejsze podejście do tematu mniejszych amerykańskich producentów – wszystko, co tylko da się zrobić/kupić na rynku krajowym właśnie z niego pochodzi, dzięki czemu klient dumnie może się chwalić znajomym, że ma produkt „Made in USA”, a w tym przypadku „Made in Poland”!
Ponieważ pan Andrzej przywiózł gramofon z już zamontowanym i ustawionym ramieniem, jak również z zamontowaną wkładką Ortofona, wystarczyło więc założyć pasek, ustawić siłę nacisku, wyregulować obroty i mogliśmy zacząć słuchać. Mimo że to nie jest droga wkładka (w tej chwili nie jest już produkowana, w grę wchodzą więc wyłącznie używane, które w sieci można kupić, w przeliczeniu, za kilkaset złotych), to – nazwijmy to – fabryczne zestawienie zagrało zaskakująco dobrze, oferując żywy, wciągający dźwięk, z dobrym PRAT-em, ze sporą ilością szczegółów. Na początku wrzuciłem jedną z płyt Dire Straits, która choć w dobrym, japońskim wydaniu, nie jest na pewno „audiofilska” w sensie jakości dźwięku, niemniej potrafi dać dużo frajdy, jeśli tylko odtwarza się ją na sprzęcie odpowiedniej klasy. A AD FONTES najwyraźniej takim jest i najwyraźniej zgrywa się doskonale z proponowaną przez pana Andrzeja wkładką. Prezentacja jest przede wszystkim swobodna, nie czuć tu, że sprzęt musi się jakoś szczególnie „spinać” żeby odtworzyć nagranie. W dźwięku jest sporo powietrza, są detale, góra jest dźwięczna, otwarta, ze sporą ilością detali, a dół zaskakuje potęgą, dociążeniem i dobrym różnicowaniem basu. Od początku miałem wrażenie, że jeśli musiałbym się do czegoś przyczepić, to byłoby to wypełnienie, dociążenie dźwięku, przede wszystkim na średnicy i ewentualnie, w niewielkim stopniu, na górze pasma. Bo na dole absolutnie nie brakowało „poweru”, uderzenia, był świetnie prowadzony rytm, było dobre różnicowanie, była odpowiednia szybkość ataku i długie wybrzmiewanie.
W średnicy brakowało nieco wypełnienia, a co za tym idzie namacalności, co najwyraźniej słyszałem w utworach z wokalami. Głos Sinatry nadal kojarzył się co prawda z aksamitem, ale nieco pośledniejszego gatunku (niż to, co oferuje mi na co dzień wiele razy droższa wkładka Koetsu Black w moim gramofonie) – faktura była jakby nieco uboższa, nie tak gęsta jak do tego przywykłem. Podobnie było z wokalami czy to Kari Bremnes czy Elli Fitzgerald – te panie śpiewają pełnym głosem, z głębi piersi, że tak powiem i tu troszkę tej głębi brakowało. Podkreślę raz jeszcze – wszystko to w porównaniu z moim gramofonem, z wkładką MC kosztującą więcej niż cały testowany gramofon. Bo z drugiej strony prezentacja ta była zdecydowanie lepsza niż wszelkie gramofony do kilku tysięcy złotych, jakich dane mi było słuchać. Powiem więcej, wydaje mi się (pamięć dźwiękowa bywa zawodna, więc nie na piszę, że na pewno), że mając do wyboru mojego wcześniejszego Michella Gyro SE, który z ramieniem Tecnoarm kosztował mnie kilka lat temu ponad 2,5 razy tyle, co AD FONTES kosztuje obecnie, wybrałbym tego ostatniego (z jednym ale – zakładając, że chciałbym używać wkładek MM). Już z wkładką Ortofona testowany gramofon dawał po prostu ogromną frajdę ze słuchania muzyki, podanej w taki sposób, że gdyby nie recenzencki obowiązek, w ogóle darowałbym sobie szukanie słabych stron. W końcu właściwie w przypadku każdego sprzętu audio, może poza tymi z najwyższych półek, zawsze prezentacja ma mocne i te nieco słabsze strony i wszystko sprowadza się do tego, na ile te słabsze wpływają faktycznie na odbiór dźwięku. Tu, w kategoriach absolutnych i owszem, można było te nieco słabsze elementy wskazać, ale już pamiętając o cenie tego zestawu czepianie się czegokolwiek byłoby po prostu złośliwością.
Kolejną próbę wykonałem z wkładką MM Goldringa 2100. Ta wkładka otwiera stosunkowo nową linię „200*”, kosztując ok. 500 zł, może więc być wyborem osób, które kupią AD FONTESa i będą chciały na początek kupić niedrogą wkładkę, ale wybiorą raczej nowy produkt ze sklepu, zamiast używanego Ortofona. Moim zdaniem dokonując takiego wyboru uzyskają podobną klasę brzmienia, co z Ortofonem, choć dostaną nieco inny charakter brzmienia. O ile bowiem Ortofona określiłbym jako grający raczej delikatnie ocieplonym dźwiękiem, o tyle Goldring oferuje brzmienie raczej po chłodnej stronie mocy. No może nie chłodnej, a po prostu neutralnej. To sprawia, że ma się wrażenie nieco większej precyzji, bardziej klarownego dźwięku, ale jednocześnie nieco rozjaśnionego. Do tego swoją cegiełkę dokłada dobra, jak na tę klasę cenową, ale jednak ograniczona w skali absolutnej rozdzielczość, co najbardziej słychać na górze pasma, i w ten sposób otrzymujemy wrażenie dość jasnego i nie do końca gładkiego dźwięku. Mówiąc szczerze nie walczyłem z 2100 za długo, jako że moim zdaniem nie dawała ona poprawy w stosunku do VMS-a dostarczonego przez pana Andrzeja – to raczej krok w bok, a nie do przodu, ale też i bardzo dobry wybór dla kogoś, kto chce kupić niedrogą, nową wkładkę. Bez wątpienia w swojej cenie ma ona do zaoferowania bardzo wiele, ale w tym teście chodziło o sprawdzenie co potrafi gramofon, a nie wkładka, przesiadłem się więc w ofercie Goldringa o dwa „oczka” wyżej.
Założyłem mianowicie, kosztujący ponad 2 razy więcej, model 2300. Od pierwszej chwili było jasne, że to krok w dobrą stronę, na pewno do przodu. Zapewne spory udział miała w tym inna, zdecydowanie lepsza igła o szlifie Gyger II (a nie eliptycznym, jak w przypadku 2100). O ile wcześniej wydawało mi się, że Ortofon i 2100 potrafiły wydobyć z rowków płyt całkiem sporo szczegółów, o tyle 2300 pokazała, że można zrobić jeszcze więcej w tym aspekcie. Już po jednej, dwóch płytach uznałem, że to właśnie ta wkładka powinna zostać podstawową w tym teście, choć oczywiście są na rynku jeszcze lepsze wkładki MM tyle, że nie miałem ich do dyspozycji. Z jednej strony najwyraźniej cechą immanentną Goldringów wydaje się owo neutralne, odbierane wręcz jako nieco chłodne, brzmienie, z drugiej jednak w przypadku 2300 nie było już mowy o rozjaśnieniu góry pasma. Na górze dzieje się bowiem wiele – jest ogromna ilość szczegółów, nawet tych malutkich, dużo powietrza, dźwięk jest otwarty, uderzenia w blachę mają i dźwięczność, i odpowiednią wagę, pięknie słychać np. miotełki tańczące po talerzach. Także bas można niemal wyłącznie chwalić – jest dobra szybkość ataku, wypełnienie, „power” i choć bas jest bardzo dobrze dociążony, to ma także nieźle zaznaczony kontur. Uzyskałem tu naprawdę niezły balans między dociążeniem a konturowością niskich tonów, co wcale nie jest tak częste – zazwyczaj prezentacja idzie albo w jedną, albo w drugą stronę, przynajmniej w przypadku większości źródeł (nieważne czy analogowych, czy cyfrowych) nie kosztujących majątku. Nadal mocną stroną prezentacji był PRAT, na czym korzystały przede wszystkim nagrania rockowe i bluesowe, ale również, nawet jeśli w nieco mniejszym stopniu, wszystkie inne.
No i w końcu średnica, do której wcześniej miałem najwięcej zastrzeżeń. Bez dwóch zdań zyskała na wypełnieniu i nieco na gładkości. O ile wcześniej to skraje pasma odgrywały główną rolę, a średnica była nieco schowana, o tyle teraz zrobiła dwa kroki do przodu. Może to jeszcze nadal nie była prezentacja idealnie wyrównana w całym paśmie, ale było już blisko. Dzięki temu czy to Sinatra, Bremnes, czy Cassandra Wilson, każdy z wokali zabrzmiał bardziej naturalnie, namacalnie niż w przypadku wcześniej stosowanych wkładek. Teraz już nie miałem tego wrażenia, że nie śpiewają pełnymi głosami – teraz gdy Cassandra schodziła nisko, to głos pozostawał dociążony, mocny. Lepsza, czy też lepiej wypełniona, dociążona średnica sprawiła, że cała prezentacja stała się bardziej spójna. O ile bowiem wcześniej słuchanie AD FONTESa było frajdą głównie za sprawą skrajów pasma, dobrego PRAT-u, otwartej dźwięcznej góry, o tyle teraz, bez utraty tych zalet, prezentacja stała się zdecydowanie bardziej kompletna. Wspominałem na początku o płycie Dire Straits. Czy to z VMS-em, czy z 2100 słuchało się tego bardzo fajnie, bo w przekazie królował rytm wyznaczany przez gitarę basową, bo dobrze było słychać pracę perkusji i z jej stopą, i z blachami i wystarczyło nieco mniej się skupiać na głosie Knopflera, czy na klawiszach, którym nieco do ideału brakowało. Całość brzmiała naprawdę dobrze, dopóki nie próbowałem zagłębiać się w szczegóły. Teraz prezentacja była już kompletna i nadal równie radosna, żywa, ze świetnym rytmem, ale jednocześnie pozwalała „przyjrzeć” się z bliska głosowi Marka, czy wspomnianym klawiszom, które w końcu były pełnoprawnymi elementami całości. Wspominany wcześniej Sinatra był też bardziej „aksamitny”, nawet jeśli to jeszcze nie było to, co oferują dobre wkładki MC.
Także w przypadku instrumentów akustycznych instrumenty nabrały „ciała” – w dźwięku gitar akustycznych, kontrabasów, czy skrzypiec pojawiło się więcej „drewna”. Fortepian, choć już wcześniej potrafił pokazać potęgę brzmienia, teraz brzmiał po prostu bardziej kompletnie – mocno gdy było trzeba, delikatnie w innych fragmentach, z naprawdę dobrze pokazanymi wybrzmieniami. Koncert Jarretta pokazał mi także, że AD FONTES z 2300 zyskał sporo (w porównaniu do pozostałych wkładek) w zakresie oddawania otoczki akustycznej nagrania, która w przypadku Koncertu w Kolonii odgrywa bardzo istotna rolę. To także kwestia jeszcze większej otwartości prezentacji, większej ilości powietrza i, o czym wcześniej nie wspominałem, dobrze poukładanej, wieloplanowej sceny. Wszystkie te elementy sprawiły, że wszelkie koncerty, choć nie w aż takim stopniu, jak w przypadku Koetsu, brzmiały realistycznie, wciągająco, sprawiając, że trudno było traktować muzykę płynącą z głośników jako tło dla jakiejkolwiek aktywności. Jest to granie szczególnie wciągające, gdy słucha się muzyki, w której ten znakomity PRAT odgrywa dużą rolę. Także w takiej, która wymaga rozmachu i potęgi – to już nie tylko rock czy elektryczny blues, ale także duże nagrania symfoniczne, prezentowane z ogromną swobodą. W przypadku tych ostatnich rzecz co prawda bardziej w prezentacji jako całości, bo ta jest znakomita, jeśli chce się studiować poszczególne elementy, wsłuchiwać w poszczególne instrumenty, wówczas słychać, że przydałaby się jeszcze lepsza wkładka, o jeszcze lepszej rozdzielczości i selektywności.
I tu, choć na krótko, przejdę do doświadczenia z założeniem do 14-calowego ramienia pana Andrzeja, mojego Koetsu Black. Pan Andrzej, poinformowany o moim zamiłowaniu do wkładek typu MC, dostarczył mi drugi, cięższy headshell, który miał nieco dociążyć lekkie ramię i w ten sposób zwiększyć szansę na dobrą współpracę z Koetsu. Musiałem więc sprawdzić, czy w tym ramieniu można uzyskać dobre efekty z wkładką z dość wysokiej półki typu moving coil.
Jak już wspomniałem będzie krótko. Nie było to idealne zestawienie dla tej wkładki. Tak, choćby we wspomnianych nagraniach symfonicznych pokazała, że w zakresie rozdzielczości i selektywności można osiągnąć dużo więcej, tak potrafiła wydobyć z rowków płyty jeszcze więcej detali, ale całościowo sporo tej prezentacji brakowało do tego, co japońska wkładka pokazuje w moim Salvation. Nie był to dźwięk tak spójny, tak gładki, kolorowy i wyrafinowany jak w moim gramofonie. Mówiąc szczerze to prezentacja jak stworzył AD FONTES z Goldringiem 2300 wydawała się być spójniejsza, jakby lepiej skomponowana z poszczególnych elementów, niż to co ten sam gramofon pokazał z Koetsu. Tu pewne, poszczególne elementy były co prawda na wyższym poziomie, ale prezentacja jako całość wcale na tym nie zyskiwała, bo nie było tej spójności, płynności, tego uzupełniania się poszczególnych elementów, tej wartości dodanej wykraczającej poza prostą sumę składników. Mówiąc szczerze nie udało mi się do końca rozgryźć dlaczego to zestawienie „nie grało” (w tym sensie, że nie pokazywało pełni możliwości), a przynajmniej nie potrafię tego ubrać w odpowiednie słowa. Czy podobnie byłoby w przypadku wszystkich innych wkładek MC? Nie wiem. Z opisów pana Andrzeja wiem, że wysokopoziomowa Sumiko Blue Point 2 zagrała w jego ramieniu bardzo dobrze. Eksperymenty są więc wskazane, choć wkładki typu MM wydają się pewniejszym wyborem.
Dla mnie, w dużym uproszczeniu, różnica między wkładkami MC a MM sprowadza się do tego, że te pierwsze oferują bardziej wyrafinowany, mocniej nasycony, gładszy dźwięk, a te drugie lepszy PRAT, potężniejszy bas. To oczywiście duże uproszczenie, któremu najlepsze MC (choćby Air Tight PC3) potrafią zaprzeczyć, oferując dźwięk kompletny i podejrzewam, że najlepsze MM (z którymi nie miałem do czynienia) też to w jakimś stopniu potrafią, ale na niższych półkach cenowych wydaje się to zazwyczaj potwierdzać. Zestawienie testowanego gramofonu z wkładką MM ze średniej półki pokazuje, jak dużo takie wkładki mają do zaoferowania, jeśli tylko gramofon i ramię dają im szansę. Nie, dźwięk nie jest tak nasycony, tak kolorowy, tak gładki jak z moją Koetsu Black (w moim gramofonie), ale PRAT jest lepszy, jest też radosna, lśniąca, otwarta góra pasma, wieloplanowa, a całkiem precyzyjnie poukładana scena też robi wrażenie.
Ilość detali, które to ramię z wkładką za tysiąc złotych potrafi wydobyć z rowków zaskakuje. Nawet w przypadku dość złożonej muzyki symfonicznej AD FONTES radzi sobie z nią bez wysiłku, swobodnie, pokazując odpowiednio i dynamikę, i rozmach i nawet ze skalą dźwięku radzi sobie bardzo dobrze. Testowany gramofon potrafi sprawić, że już nawet średnio zrealizowanych płyt słucha się z przyjemnością, a w przypadku tych znakomicie zrealizowanych odwdzięcza się prezentacją wysokiej próby – spójną, bogatą w detale, otwartą i radosną.
No i ten PRAT – czynnik przez jednych uznawany za jeden z najważniejszych, przez innych niemal ignorowany, ale może po prostu trzeba go usłyszeć w TAKIM wydaniu, by go docenić. Jasne, że przydaje się to w pewnych rodzajach muzyki bardziej niż w innych, ale jeśli jesteście Państwo miłośnikami jakiejkolwiek muzyki, w której rytm, tempo i timing odgrywają dużą rolę, to AD FONTES może Wam pokazać nowe oblicze ulubionych płyt.
Sam jestem ciekaw, gdzie leży granica jego możliwości – zgaduję oczywiście, ale wydaje mi się, że i sporo droższe wkładki MM nie byłyby ograniczane przez to ramię, czy werk. W obecnej cenie, w zestawieniu z dobrą wkładką MM, polski gramofon chyba nie ma konkurencji, a przynajmniej ja takiej nie znam. Nawet jeśli jego cena wzrośnie dwukrotnie, co mnie by wcale nie zdziwiło, bo dopiero wówczas byłaby to cena „rynkowa”, to i tak pod względem klasy brzmienia AD FONTES będzie nadal konkurencyjny. Wykonanie, wykończenie, przemyślane rozwiązania sprawiające, że ustawianie i obsługa tego gramofonu/ramienia są proste, oryginalność i solidność konstrukcji – wszystko to sprawia, że jest to niepowtarzalna propozycja za rozsądne pieniądze. A że jest to mała, w zasadzie jednoosobowa firma? Cóż, większość firm tak zaczynała, a w polskich warunkach wiele firm na takim poziomie (albo niewiele większym) pozostała, bo taki ciągle jest polski rynek. Nie jest to więc powód do szczególnych obaw. Proszę jednak poczytać opinie kilkudziesięciu szczęśliwych posiadaczy tego gramofonu na audiostereo.pl i proszę pomyśleć, czy nie fajnie byłoby mieć znakomitego pod każdym względem, bo nie tylko klasy dźwięku, ale też i jakości wykonania i wykończenia, oraz serwisu posprzedażnego, gramofonu „Made in Poland”?!!
Budowa
Podstawę gramofonu wykonano z elementów drewnopochodnych o różnej gęstości, klejonych w kilku warstwach na prasie o nacisku kilkuset kilogramów. Wymiary podstawy o specyficznym, nieregularnym kształcie to 55 x 40 cm, a waga to ok. 5,5 kg. Podstawa oparta jest na trzech nóżkach w kształcie stożków z regulacją wysokości wystarczającą do prawidłowego wypoziomowania całości. Dodatkowo klient otrzymuje podkładki pod kolce. Do wyboru jest kilka oklein drewnianych w wersjach podstawowych: orzech, orzech czeczotka, cis, dąb lub mahoń, lakierowanych lakierami syntetycznymi odpornymi na wilgoć. Jak pokazują dołączone zdjęcia jest możliwość zamówienia gramofonu również w innym kolorze – choćby w czarnym, wykończonym na wysoki połysk (oczywiście za dodatkową opłatą). Obudowa, w której zamontowano regulator-stabilizator obrotów dostarczona do testu wykonana jest z aluminium, ale może być także wykończona taką samą okleiną jak podstawa gramofonu. Na froncie znajdują się dwa proste przełączniki (włącznik, oraz przełącznik obrotów), oraz pokrętło precyzyjnej regulacji obrotów. Sam regulator oparty jest na stabilizatorach scalonych z linii 317 i elementach półprzewodnikowych ogólnie dostępnych, choć dobrej jakości. Wybór prędkości obrotowej (33 lub 45 RPM) odbywa się przy pomocy przełącznika, dzięki któremu można także ustawić prędkość ok 100 RPM, przydatną dla tych, którzy lubią przetrzeć płytę ściereczką na kręcącym się talerzu. Ustawianie właściwych obrotów odbywa się przy pomocy tarczy stroboskopowej, która klient otrzymuje w komplecie z gramofonem.
Konstruktor stosuje silnik prądu stałego firmy Maxon lub inny o podobnej jakości wykonania i parametrach. Silniki są selekcjonowane pod kątem natężenia dźwięku, jaki emitują. Obudowa silnika ma zawsze taki sam kształt, ale można ją zamówić w różnych rodzajach wykończenia np.: aluminium polerowane, matowe lub malowane oraz elementy drewniane łączone z metalowymi. Kabel łączący silnik z regulatorem ma ok 1 m długości. Obudowa silnika jest nierozbieralna.
Zastosowano ramię o długości 14 cali z 4 punktami podparcia na kulkach lub stożkach. Ramię jest wykonane z polerowanego aluminium – samą rurkę ramienia można zamówić w wersji aluminiowej lub węglowej. Ramię wyposażono w niecentryczną przeciwwagę o konstrukcji odsprzęgniętej od ramienia przy pomocy silikonowego dystansu. Regulację siły nacisku można wykonywać bez użycia narzędzi, dzięki zastosowaniu śrubki mocującej przeciwwagę do rurki ramienia wyposażonej w duży „łebek” – można ją dzięki temu dokręcać i luzować palcami.
Regulacje dostępne dla użytkownika: VTA w zakresie + – 15 mm, przesięg („overhang”) regulowany w zakresie + – 10 mm, główka wkładki regulowana w zakresie +/- 45 stopni. Przeciwwaga umożliwia kalibrację nacisku ramienia dla wkładek o masie od 4 do 20 gramów. Jest także opcjonalna, dodatkowa regulacja nacisku w zakresie +/- 0,2 grama z dodatkowym ciężarkiem na gwintowanym pręcie. Ramię jest neutralne i nie wymaga regulacji antyskatingu. Przewody okablowania ramienia – lica miedziana w bawełnie, składająca się z 10-16 drucików w emalii o średnicy 0,05 mm na każdą żyłę. Przewody są nieekranowane więc ich stosowanie w podstawowej wersji zapewnia poprawną pracę wkładek MM. W wersji dostarczonej do testu pan Andrzej zastosował dodatkową otoczkę na odcinek przewodów biegnący na zewnątrz rurki ramienia, ponieważ wiedział, że zamierzam montować w nim również wkładkę MC. Końcówki do wpięcia wkładki są pozłacane.
Masa własna ramienia zawiera się w przedziale 12-18 gramów, w zależności od wersji. Preferowane są więc wkładki MM o małej masie własnej i dużej podatności. Pan Andrzej rekomenduje wkładki Ortofona i Goldringa, ponieważ te przetestował w swoim ramieniu sam lub przetestowali nabywcy tych gramofonów. Nie oznacza to oczywiście, że nie można stosować innych wkładek, pamiętając jednakże o warunkach mówiących o niskiej masie i dużej podatności. Winda ramienia zapewnia jego opadanie w czasie 0,5 do 2 sekund, w zależności od preferencji zamawiającego. Ramię jest kalibrowane dla dedykowanego talerza. Oczywiście wraz z gramofonem nabywca otrzymuje szablon pozwalający na ustawienie podstawowych parametrów ramienia.
Talerz wykonano z litego aluminium, co zapewnia masę rzędu 10-14 kg, w zależności od wysokości/grubości talerza. Średnica talerza to 300 mm. Istnieje także możliwość zamówienia gramofonu z talerzem wielowarstwowym, w którym łączone są warstwy np. z aluminium i akrylu. Łożysko talerza jest wykonane w klasycznej wersji łożyska ślizgowego podpartego na kulce i teflonowej podkładce. Nie wymaga ingerencji i smarowania częściej niż raz do roku. Łożysko jest przewidziane dla obciążeń do 50 kg, powinno więc znieść bez szkody każdy talerz i każdy docisk.
Pasek napędowy o przekroju koła lub kwadratu, o długości 1 metra wykonano z gumy. Średni czas życia paska to około 1 roku. Każdy gramofon jest wyposażony w pasek zapasowy.
W skład wyposażenia standardowego wchodzi także krążek do singli, poziomica oraz waga do ustawienia nacisku.
Docisk według preferencji kupującego, o masie 200-500 gramów, wykonywany jest dodatkowo, po uzgodnieniu. Klient otrzymuje także matę na talerz, gumową lub filcową.
Gramofon nie jest standardowo wyposażony we wkładkę, ale konstruktor zaleca wręcz dostarczenie mu docelowej wkładki, jako że jej obecność jest niezbędna do prawidłowego skalibrowania ramienia.